Taki właśnie różowy chevrolet stał przed recepcją, miałam nadzieję, że uda nam się wynegocjować dobrą cenę i będzie nasz. Nie tylko ja się cieszyłam na ten wyjazd, Sznupek tez nie mógł się doczekać , buzia mu się nie zamykała.
- Ubiorę podkoszulkę z Che Guevarą!
- I bojówki założę i normalne buty, nie te śmieszne japonki
- Sznupcia, ale ja wybiorę samochód, to musi być rakieta!
- Aaaa i ja cię proszę, nie bierzemy różowej bryki, bo jak ja kumplom zdjęcia pokażę?
Wsiedliśmy do samochodu, rozejrzeliśmy się dookoła, pomacaliśmy wściekle czerwoną tapicerkę i zaczęliśmy się cieszyć jak dzieci, bo oto poczuliśmy się niczym bohaterowie filmu "Powrót do przyszłości". Wrażenie niesamowite! Ryk silnika, zapach paliwa, siedzenie wielkości kanapy , w tle kubańska muzyka, kierowca w słomianym kapelusiku i te widoki za oknem.
Kubańskie życie toczy się przy drogach, tam skupia się cała śmietanka towarzyska z okolicy. Ciężko jest robić zdjęcia w ruchu, ale też nie chcieliśmy wyskakiwać z auta i biegać z aparatem, bo akurat zobaczyliśmy pod drzewem śpiącego kubańskiego kowboja, czy roześmianą kobietę wieszająca pranie na płocie. Kubańska wieś jest biedna, ale piękna, bardzo czysta i kolorowa. Widać, że każdy dba o swoje domostwo, na tyle, na ile warunki pozwalają.
Zatrzymaliśmy się na chwilę na rozprostowanie kości, przestudzenie silnika i szybkiego papierosa. Panowi oczywiście zniknęli pod maską samochodu, a ja próbowałam uwiecznić kozy, które za żadne skarby nie chciały spojrzeć mi w obiektyw. Biegałam wokół nich, nawet starałam się rozmawiać w ich języku, jednak uparte bestie, cały czas odwracały się do mnie zadartymi ogonkami. Chyba musiałam wyglądać zabawnie, bo ludzie na przystanku dyskretnie chichotali, udając że w ogóle na mnie nie patrzą. Ja później też sobie chichotałam, jak wsiadali do autobusu i musieli sobie pomagać i za tyłki podsadzać, a Kubańskie PKS-y wyglądają tak, jak widać na poniższym obrazku. Ostatni wsiadający wciąga drabinkę.
Naszym pierwszym celem jest senne miasteczko Gibara. Miasteczko, a raczej wioska/osada rybacka położone jest nad samą zatoką oceanu Atlantyckiego. Ludzie zajmują się tu rybołówstwem na lokalną skale oraz turystyką w bardzo minimalnym stopniu. W mieście jest jeden hotel, parę restauracji, może z dwa pensjonaty. Turyści zorganizowanych wycieczek zatrzymują się tutaj na obiad i krótki spacer. Nie widziałam tu nawet sklepu z pamiątkami, a może był zamknięty, nie wiem. Plac z kościołem, biblioteka, bar, sklep branżowy, muzeum sztuki, mały park i aleja spacerowa wzdłuż oceanu, to wszystkie atrakcje Gibary. Miasto wygląda na opustoszałe, jakby zapadło w poobiednią drzemkę. Cisza, aż dzwoni w uszach. Coś jednak bardzo malowniczego i ujmującego jest w tej miejscowości, bo w necie natknęłam się na wiele ciekawych artykułów zachwalających Gibarę, a twórcy filmów niskobudżetowych wybrali sobie Gibarę na miejsce letniego festiwalu.
Nam też nagle przestało się spieszyć gdziekolwiek, zresztą musieliśmy zostać, bo w mieście zrobiło się
poruszenie, przed sklepem branżowym, tuż obok baru zaczęła ustawiać się kolejka. Nawet babcia, co drzemała na bujanym fotelu ruszyła pomału, żeby zająć swoje miejsce w kolejce. Miasteczkowa starszyzna ukrywając się w cieniu wielkiego drzewa głośno zaczęła nad czymś debatować. Pewnie obstawiali, co tym razem rzucą na sklep. Na szczęście długo czekać nie musieliśmy, kolejka się ruszyła, a po chwili ludzie zaczęli opuszczać sklep z jarzeniówkami w dłoni. I oby do następnej dostawy.
Nasz kierowca już dwa razy do nas machał zza rogu, więc chyba pora się zbierać, bo przecież jeszcze długa droga przed nami. Z żalem opuszczaliśmy Gibarę, obiecując sobie, że kiedyś tu wrócimy na dłużej. Popływamy w promieniach zachodzącego Słońca i zjemy świeżą rybkę zakupioną od miejscowego rybaka. To takie marzenie na kiedyś, bo przecież dobrze mieć marzenia, prawda?
Louise powiedział nam, że w kiedy w 2008 roku huragan prawie doszczętnie zniszczył Gibarę, ludzie mieli możliwość przeprowadzić się do pobliskiego, dużego miasta Holguin, ale nikt nie chciał. Tu mają swoją małą wolność, niezależność, są jakby trochę zdala od czujnego oka Fidela. Miejsce zapomniane przez wszystkich, ale z wielkimi marzeniami. Ludzie wierzą, że Gibara ma potencjał, czekają tylko na dzień, kiedy Kuba się odrodzi, kiedy będą mogli wziąć sprawy w swoje ręce i Gibara stanie się miejscem gdzie artyści z całego świata będą szukać natchnienia, a turyści wytchnienia i spokoju, gdzie co roku będą odbywać się festiwale filmowe i muzyczne. My im z całego serca tego życzymy, oby taki dzień nastał jak najszybciej. CUBA LIBRE!
Louis, nasz kierowca to bardzo wesoły i zabawny człowiek. Opowiadał nam o swojej żonie i nastalotnim synu, podzielił też się z nami wielką tęsknotą za starszą córką, która parę lat temu wyjechała do USA i tam rozpoczęła nowe życie. Cieszy się ogromnie, że dobrze tam sobie radzi i jest szczęśliwa, ale serce ojca cierpi. Skora już tak sobie pogadaliśmy od serca, to poprosiłam Louisa, żeby zatrzymał się w jakimś ładnym miejscu, gdzie będzie tak wiejsko, sielsko i anielsko.
- No wiesz Louis - krowy, kozy, konie, kowboje na koniach
- No przecież jedne kozy juz ganiałaś
- No, ale nie chciały pozować
- A Wy tam w Szkocji nie macie kóz i krów?
- Mamy, ale ja lubię zwierzeŧa
- Oooo patrz na prawo! Kura! Zatrzymać się?
- Nie dziękuje, kury nie chcę....
- DWA KONIE! Ale bez kowbojów! Mogą być?
Czyli jednak zielone auto :) Biedna Sznupcia :)
OdpowiedzUsuńFajnie ze obrobilas fotki w stylu vintage, jeszcze bardziej oddaja klimat Kuby :)
A powiedz mi ten wasz szofer to gadal po angielsku, czy wy hiszpanski znacie?
Sznupcia powrót do przeszłości ;-) o rany jak tam wszystko powoli się toczy ;-)
OdpowiedzUsuńTak, zdjęcia rewelacyjne. Tylko Sznupek zniknął pod tą maską samochodu i, czego bardzo żałuję, nie ma go w tej opowieści zbyt dużo. Niemniej jak zawsze czyta się bosko. Uwielbiam Twój styl pisania. Pozdrawiam, Magda.
OdpowiedzUsuńTy to jednak kochasz tego Sznupka ;-)) zrezygnować z Hello Kitty i różówej bryki??!! ;-)))))
OdpowiedzUsuńno Sznpucia dajesz o mrówce plujce!! bom ciekawa ;-))))
Zdjęcia rewelacyjne, a klimat jaki sie na nich maluje, ałc - tak orginalny, ze aż serducho bije mocniej i mocniej, nie tylko z powodu aut, choć te nie powiem mega odjazdowe, a nazwy równie kosmiczne, ale przejżdzaka taka bryka po kubańskiej wsi, to dopiero rakieta :-)
OdpowiedzUsuńSznupcia, uwielbiam Twoje opisy z podróży! Aż czuję na skórze to kubańskie słońce :)
OdpowiedzUsuńSzczęściarze z Was Sznuciu miła! Rzeczywiscie, niezwykle urokliwa ta Gibara. Chyba każdy czuje sie tam zrelaksowany, spokojny, daleki od zwariowanej rzeczywistosci massmediów. Prawdziwe, ciche życie. Ale zupełnie inny niz u nas koloryt i nastrój. Widać to na Twoich zdjęciach a w tekście czuc wzruszenie i tęsknotę za takim ciepłym, niespiesznym spokojem...
OdpowiedzUsuńPozdrowienia serdeczne zasyłam!:-)
Wszystkie części przeczytałam z wielką przyjemnością, a śmiałam się w głos :))) Ze mnie obserwator, więc pewnie bym Was szybko namierzyła i z radością obserwowała !
OdpowiedzUsuńNa Kubie nie byłam, ale nabieram coraz większej chęci….Także czekam na cd.
A teraz idę się pakować…tzn. NAS pakować !!
Plumeria
Cudowne zdjęcia! W uszach pobrzmiewa mi jeszcze "chan chan" (taa, lubię czytać zaległości od końca :D) i wczuwam sie w kubańskie klimaty.
OdpowiedzUsuńbtw, ja bym się i dla kury zatrzymała ;) skoro proponują...